Los Angeles Theater to tutaj swój event przygotował Ubisoft, by pokazać światu czego w najbliższych miesiącach powinniśmy wyczekiwać.

Show francuskiego potentata rozpoczął się od pokazu nowej produkcji Tetsuyi Mizuguchiego - twórcy kultowych REZ oraz Lumines. Child of Eden bo o tej grze mowa trudno opisać słowami. Jeśli powiem Wam, że gra polega na machaniu rękoma w rytm muzyki i podziwianie na ekranie futurystycznych animacji nie uwierzycie mi. Dlatego spójrzcie na poniższy trailer i fragment konferencji.



Jak widzicie całość hula dzięki Kinect od Microsoftu. Nie tylko ta gra, bo Ubisoft poszło zgodnie z modą i to właśnie tytuły wykorzystujące kontrolery ruchu były gwoździem (prawie, że do trumny) programu. Machanie przeszczepami przed telewizorem nie jest tym co najbardziej mnie podnieca tymbardziej, że część pozycji byłą pokazywana kilkanaście godzin wcześniej na konferencji giganta z Redmond. Your Shape: Fitness Evolved wasz indywidualny trener, dzięki któremu w domowym zaciszu odzyskacie sylwetkę sprzed lat


Był również Motion Sports, czyli zestaw sportowych popierdółkowatych gierek, również pod Kinecta. To jeszcze nic bo później pokazano grę(!?) Innergy polegającą na... rytmicznym oddychaniu i relaksowaniu się, kierując przepływem krwi. A całość wygląda jak... pływający plemnik.


I kiedy myślałem już, że gorzej być nie może, przetarłem oczy ze zdumienia. "Zabawa", w której biegamy po domu czy parku strzelając do siebie z plastikowych pistolecików, a specjalny sprzęt liczy za nas statystyki, kto umarł i ile razy


Na całe szczęście na konferencji znalazło się też miejsce dla "prawdziwych" gier (ufff). Ezio Adiitore da Firenze powróci w Assassin's Creed: Brotherhood, ale mimo że w grze nie zabraknie kontynuacji przygód E(d)zio z trybu single player to wisienką na torcie ma być tryb wieloosobowy, którego jednak w grywalnej wersji... nie pokazano.



Ghost Recon: Future Soldier sygnowany nazwiskiem pisarza Toma Clancy'ego to nowa odsłona serii tym razem niestety ogołocona z opcji taktycznego unieszkodliwiania wroga (wszak po co się skradać skoro ma się niewidzialny kamuflarz?), trybem kooperacji dla 4 graczy oraz licznymi wojskowymi gadżetami rodem z niedalekiej... przyszłości.



Driver San Francisco to rzekomy powrót do korzeni serii. Co prawda mamy powracających głównych bohaterów, gliniarza - Johna Tannera i jego odwiecznego wroga - Charlsem Jericho, ale scenariusz to już eufemistycznie mówiąc chora wizja lekko naćpanego żabojada Główny bohater jest bowiem w śpiączce co oczywiście nie przeszkadza mu jeździć po ulicach San Francisco, a po dzwonie w magiczny sposób przenosić się do wybranego przez nas pojazdu i kontynuowaniu pościgu. Ten zryty pomysł ma usprawiedliwić brak możliwości wychodzenia z fury i chodzenia po mieście, ale jest on co najmniej bardzo kontrowersyjny.


Szalone króliki były już chyba wszędzie, nawet na księżycu. Tym razem przyjdzie nam więc podróżować... w czasie. Mimo, że gra to typowa popierdółka na zakrapiane imprezy nie tylko dla dzieci trailer wrzuca na ryj banana aż miło. Zobaczcie sami Raving Rabbids Travel in Time


Na evencie pojawił się też sam mistrz olimpijski w jeździe na "parapecie" po śniegu - Shaun White. Ale ten obdarzony bujną rudą czupryną i talentem gość świetnie wszak radzi sobie i na desce z kółkami, co oczywiście stara się wykorzystać Ubi promując swoją nową grę znanym nazwiskiem - Shaun White Skateboarding. Jednak dosłownie malowanie świata i przywracanie roślinek do życia(!?) poprzez czesanie trików na desce to raczej poroniony pomysł.


Miłym zaskoczeniem natomiast był powrót Rayman Origins' w klasycznych dwóch wymiarach.


O I Am ALive przez długi okres czasu nie było żadnych informacji, dlatego też pojawiły się nawet glosy, że projekt został skasowany. Zaprezentowany jednak na E3 trailer daje nadzieję, że jednak kiedyś grę ujrzymy na półkach sklepowych.


Zapowiedź Tom Clancy's H.A.W.X. 2 na pewno ucieszy wszystkich fanów lotnictwa.


Momentami strasznie nużącą i zdecydowanie przydługą konferencję zakończyła zapowiedz gry tanecznej Michael Jackson The Game oczywiście pod Kinecta. Jak widać król popu wiecznie żywy... w każdym z nas.